sobota, 21 stycznia 2012

Tylko nie po twarzy!

Art. 158. § 1. Kto bierze udział w bójce lub pobiciu, w którym naraża się człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo nastąpienie skutku określonego w art. 156 § 1 lub w art. 157 § 1,
podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.



środa, 12 października 2011

Metro 2033

Ukradzione z benchmark.pl
Metro 2033 - post-nuklearny FPS oparty na powieści Dmitrija Głuchowskiego. Akcja rozgrywa się w moskiewskim metrze, jest mrocznie. Powiedziałbym strasznie, ale to określenie zarezerwowane dla AI i fizyki postaci. Gracz na dobrą sprawę kieruje tylko zawieszoną w powietrzu kamerą, bo inaczej nie da się wytłumaczyć przechodzenia przez elementy otoczenia. A kiedy na protagonistę skacze przeciwnik, zaszarżowawszy uprzednio z dzikim jękiem, wiedz jedno - przeleciał przez kierowaną przez ciebie postać i jest z tyłu. Bu.
Od początku (2001) śledziłem dzieje S.T.A.L.K.E.R.A, który miał być super nuklearnym RPG a wiadomo jak wyszło. (Leo, why?) W Metrze znalazłem jednak ukojenie furii i całkiem przyzwoitą rąbankę na kilka godzin.
Wyprzedaż na STEAMie. yay.

czwartek, 6 października 2011

Miki

Przestraszyliśmy się, gdy wsiadal. Wytarty, wełniany swetr i poniszczona kurtka. Ale dlonie miał smukle, paznokcie czyste. Pewnie mogłby gwałcic dzieci, gdyby sam nie był dzieckiem.
Nazywa sie Miki Marco i nie ma polskich dokumentow. Legitymuje się zwojem zaświadczeń niezbadanej treści i rozbrajajacym uśmiechem.
Widzieliście kiedykolwiek telefon na gumkę recepturke? Miki ma taki, z klapką i srebrny. Duzo z niego korzysta, ale chyba nie aktualizuje twittera. Nie pisze tez do matki. Często rozgląda sie na boki i nie wie co zrobić z rękami. Wysiada w Opolu. Pamiętaj o kurtce, Miki.

czwartek, 29 września 2011

Znalazłem

poezję o komarach z zeszłego roku. Chlip.


Pochodzę ja z lasu, nie wracam więc z pola
gdy jednak to robię - kompania wesoła
komarów mnie wita w pokoju pod ścianą
którą to ekipę przeklinam co rano.
Wpełzłszy przez szpareczkę w skromnej okiennicy
(co pozwala słuchać dźwięków mej ulicy)
kąsają i bodą ciało potem zlane
nim słońce jutrzenki obudzi nad ranem
styrane batalią truchło Łukaszowe.
Staję więc na uszach i zachodzę w głowę
jak komara przyciąć, zabiwszy go w przody -
boleśnie ukrócić świądu krwawe gody
spokoju świętego uraczyć ogromu
zanurzyć się w ciche chmury Avalonu
z daleka od samic ssąco-kłujnej trąbki
gdyż dosyć mam życia w charakterze gąbki.
Próbuję sprejami spryskiwać ubrania
niewiele brakuje, bym voodoo odprawiał
jest w szafie schowana kusza laserowa
lecz nie mam wyboru – trzeba pertaktować!
Spuściłem ćwierć litra krwi swej do kubeczka
wiedząc, że mnie chroni konwencja genewska
usiadłem na łóżku i oblawszy się potem
za oknem spostrzegłem nieprzyjaciół flotę.
Na czele matrona – Hrabina Pierwiosnka
za nią jej służące – Jesień, Głóg i Sosna.
Gdzieś dalej majaczą w tyle peletonu
Egzekutorki – Lilia i Szlam pospołu.
- Krew zimną zachowaj – rzecze mi Hrabina
lecz krew moja w żyłach parować zaczyna.
Kurczą się mięśnie łydek mych i ramion
skronie pulsujące, oczy z lekka łzawią
- krwiopijcy, potwory! – zacząłem tyradę
nie bacząc na ważkie negocjacji zasady.
Rozzłościło to wielce Panią Komarzycę
wzrok straciłem prędko, dźgnięty w potylicę
w oponach mózg pływał jadem ogłuszony
padłem pod nawałem igieł krwią zbroczonych.
Posoka w niebo tryska, parkiet lśni karminem
gdy w ostatnie tango zabieram Hrabinę.

środa, 16 lutego 2011

Warsztaty Przekroju

Gdy nie liczy się na nic, najłatwiej jest dać się zaskoczyć
Urszula Dąbrowska, autorka bodaj najdłuższego tekstu w tygodniku Przekrój napisała do mnie maila, w którym okazało się, że – ku mojemu zaskoczeniu – wysłane przeze mnie zgłoszenie zostało wybrane spośród (podobno) naprawdę długiej listy chętnych. Zaskoczenie było tym większe, iż w swojej aplikacji, rozgoryczony poziomem swojej wiedzy z zakresu historii mediów, wpisałem bardzo hermetycznie „by pokazać doktorowi B., że historia mediów to nie wszystko”. Oczywiście nawet nie pomyślałem, że ktokolwiek zna doktora B. – skromnego wykładowcę, prawdziwego mężczyznę… Przeszło, jadę do Warszawy.

„Witamy w Warszawie, niszcz czerwonych.”
Nie oczekiwałem cudów od Tanich Linii Kolejowych – każdy przecież wie, jak działają te wielkie, onomatopeiczne syczące maszyny, sunące po szynach. Ale nawet stacja Włoszczowa Północ okazała się wcale nie taka straszna. Co innego Warszawa Centralna – obskurne, postapokaliptyczne wnętrze molocha zasiedliła banda robotników. Na lewo kładą świeże marmurki, na prawo podejrzany element z marginesu robi kupę na torach a środkiem na nie-ruchomych schodach płyną ludzie, kołysząc się lekko na boki.
Muszę przyznać, że byłem absolutnie w swoim żywiole. Podziemia niczym opuszczone stacje metra w świecie nuklearnej zimy i labirynt przejść, który dostarczyłby każdemu hardkorowemu graczowi D&D niepohamowanej erekcji. W uchylonych lekko drzwiach, na tle zardzewiałych ścian stoi podejrzany element. Starałem się poruszać bardzo szybko - zabłądziłem na więcej niż 20 minut.

W poszukiwaniu odpowiedniego autobusu trafiłem do galerii handlowej „Złote Tarasy”. Prawdziwe Szklane Domy drodzy państwo, nie ma lipy. Nawet toalet pilnuje uzbrojony po zęby ochroniarz. Patrzy na mnie z niechęcią, prawie sięga po broń. Musiałem pilnować własnego interesu, jakkolwiek to brzmi.

Bilety ZTM Warszawa o niebo lepiej niż krakowskie nadają się do czyszczenia paznokci. Jednorazowy z ulgą kosztuje jedynie 1,40 – i kto powiedział, że w Warszawie jest drogo? Powiem więcej – podziwiam to, że każdy może zostać kierowcą autobusu w Warszawie. Gdzie tam krawaty, spodnie w kantkę. Tu jest  stolica! I jeździ się wolno – nie jak w Krakowie, gdzie ‘mistrz kierownicy ucieka’ przed biegnącymi do drzwi staruszkami. Transport publiczny (czy też środki lokomocji, jak mi zwróciła uwagę pewna dostojna pani) wszak nie służy do transportu, jak mogłoby wynikać z nazewnictwa. Wszystko trzeba dokładnie omieść wzrokiem, przejazdy służą bardziej do kontemplacji, pielgrzymowania. Oczywiście służby odpowiedzialne za remont dróg podtrzymują tradycyjną polską gościnność, dzięki czemu przystanek na którym powinienem wysiąść był zwyczajnie wyłączony z użytku. Tylko biedna Syrena z pomnika uniosła miecz w geście buntu.

Wybrzeże Kościuszkowskie 20, Centrum Nauki Kopernik – napompowany dziećmi i kolejkami do kas balon majaczył już w oddali, ja jednak nie mogłem oderwać wzroku od połyskujących nowością Bentleyów za szybą salonu. Bo Warszawa, panie i panowie, sprawia wrażenie miasta, gdzie idąc po jajka trzeba parkować w garażu, w przeciwnym razie kurz zaatakuje twój samochód i będziesz go musiał szukać wśród wszystkich innych, które jak mrówki przemierzają ulice stolicy w dosłownie wszystkie strony, agresywnie ruszając spod świateł. Ziemia dla ziemniaków – apelujcie o latające środki lokomocji. Byle nie nawalały za często – wystarczającą nienawiścią darzy się za to gołębie.

Wewnątrz okazało się, że Kraków posiada najmocniejszą reprezentację. Marzeniem wszystkich było dostać się na dziennikarstwo na Uniwersytet Jagielloński. „Kaszka z mleczkiem” – powiedziałem wyraźnie dumny ze swojej uczelni po czym zamilkłem. Niewielu ludzi wierzy w swoje siły.

Baw się i [BŁĄD: brakujący plik .wav]
CNK jest miejscem, gdzie głównie dzieciaki mogą uczyć się przez zabawę. Balony na gorące powietrze, wahadło Foucaulta a nawet gadający, humanoidalny robot, który raczej kiepsko uważał na zajęciach z komunikacji.  (Gdybyś kiedyś się zbuntował i czytał ten tekst to wspomnij na mnie podczas eksterminacji ludzkości) Ledwie wzrokiem omiotłem ‘science shop’ z pudełkami Lego Technics i zestawami małego chemika/astronoma/fizyka. Każdy dostał specjalną kartę, która uruchamiała poszczególne atrakcje. Dla uczestników warsztatów CNK przygotowało specjalne darmowe wejściówki na wystawę główną – jedynym warunkiem było pojawienie się dwie godziny wcześniej.

Warsztatów część właściwa
Zaczęło się od wykładów. Zaprowadzeni przez wspomnianą wyżej panią redaktor do wykładowej sali z szalenie wygodnymi, pluszowymi siedzeniami zdążyliśmy się zgubić 2 razy. Na miejscu wciąż jeszcze trwają prace budowlane. Przywitało nas dwóch sympatycznych panów. W sweterku – szef działu ‘cywilizacja’, (w Przekroju mają działy i osobny zespół w każdym z nich) Piotr Stanisławski oraz, w absolutnie każualowym, warszawskim stylu (czapka i bluza na fluorescencyjnych trampkach) szalenie sympatyczny Władysław Buchner, wicedyrektor artystyczny Przekroju. Uderzająca była prostota, z jaką przekazywali swoje myśli – przyzwyczajony do akademickiej musztry językowej słuchałem jednak z zaciekawieniem. A było czego.

Nie wiem wprawdzie, jak nazywa się krój czcionki, której używa Przekrój, ale uważam ją za niemal idealną w odbiorze na dużym ekranie. Krótka, treściwa prezentacja wypełniona była wykresami, dotyczącymi procentowego udziału poszczególnych tematów poruszanych przez okładki w zestawieniu ze statystyką sprzedaży, ogólnopolski ranking tematów o największym wzięciu i słów, które umieszczone w zajawkach powodują, niepohamowaną chęć kupienia gazety.

Dlaczego zielone się nie sprzedaje? Bo zielony uspokaja. Czytelnik nie chce być uspokojony, do tego stopnia, że redakcja kupiła specjalny odcień czerwieni, który konsekwentnie stosuje w projektach graficznych. Redaktor Stansławski oprócz iPada przyniósł  też kilka numerów różnych gazet, których motywem przewodnim okładki był kolor zielony, m.in. ‘ekologiczne’ wydania Newsweeka i Przekroju, które rzucił pod nogi z nonszalanckim „Gdyby ktoś chciał podeptać to zapraszam”.

Dowiedzieć się można było także, jak przebiega proces tworzenia i akceptacji okładki, że Przekrój jest bardzo zadowolony ze współpracy z australijską agencją ilustracji, że ma bodaj największe w Polsce port folio ilustratorów i że cała redakcja siedzi w piątki do późnej nocy, by zamknąć wtorkowy numer. Od razu było widać, kto jest szefem a kto tylko grafikiem; czerwony, laserowy wskaźnik co rusz zatrzymywał się na czole Buchnera. Jego zniewalający śmiech wybuchnął z całą mocą, gdy miły głos pani z interkomu poinformował z odpowiednią pompą całe centrum, że „Barbie Leszczyńska proszona jest o zgłoszenie się do recepcji centrum”. Chyba jakieś problemy z Kenem, ale tego już nie udało mi się ustalić.

„Część praktyczna” warsztatów – terminologia jest mocno dyskusyjna. Jednym z eksponatów jest mianowicie interaktywne studio projektowania, co zapowiadało gruszki na wierzbie.  Otrzymaliśmy jedynie kilka edytowalnych pól i kamerę, przed którą ustawiły się bardziej odważne twarze. Powagi dodawały jedynie dwa ogromne ekrany dotykowe, po których można było posmyrać, żeby poskładać to wszystko do kupy.

DEGeneracja?
Warsztaty ‘projektowania okładki’ tygodnika Przekrój to pierwsza taka inicjatywa. Redaktorze wielokrotnie podkreślali, że robią to w ramach wolontariatu i jutro im naczelna nogi powyrywa z pleców, że nie stawili się w redakcji. Cóż.

Głównym celem było przede wszystkim promowanie nowej wystawy REGeneracja, która w przeciwieństwie do aktualnej, stałej ekspozycji skierowana jest głównie dla „młodych dorosłych”, jak nam zostało to wytłumaczone. Bonusem do warsztatów była możliwość przedpremierowego zwiedzenia czynnych eksponatów. O ile interesująca wydawała mi się rozmowa z robotem w lobby, tak cała reszta atrakcji była w moim odczuciu interaktywnym polem do popisu dla projektantów tych wszystkich atrakcji. Banalnie proste zadania, polegające na przeciągnięciu czegoś do czegoś innego albo odgadnięciu, kiedy koń czuje wesołość to jednak nie moja liga. Układanie puzzli czy symulowanie stereotypowych zachowań społecznych było… z braku lepszego słowa powiem: infantylne. Politycznie poprawne za wszelką cenę. Niekontrolowany wybuch śmiechu wywołał we mnie wielki fotel (nóżkami majtałem, bo naprawdę wielkim był, hej!) z ekranem i kierunkowym padem. Z prezentacji można było się dowiedzieć, jak żyją rodziny w innych krajach. Zaciekawiony wyklikałem Polskę. Pytanie brzmiało „który z trzech obrazków twoim zdaniem najlepiej prezentuje polską rodzinę”. Wybrałem zdjęcie rodziny w samochodzie. Normalnie nie zwróciłbym szczególnej uwagi na to, że za kierownicą jest mężczyzna. Inaczej – nie nazwałbym tego szczególnie ważnym. Z błędu wyprowadziła mnie miła pani w głośniku z radością oznajmiająca, że „Tak, mężczyźni są lepszymi kierowcami niż kobiety”. Wolę nie wiedzieć, co by powiedziała, gdybym wybrał fotografię ojca z małym dzieckiem na rękach.

Bezsprzecznie najciekawszym eksponatem był stół, na którym za pomocą interaktywnych klocków można było tworzyć muzykę. Wystarczyło przyłożyć klocek z na przykład bębnem do środka świecącej patelni i przekręcić dla zwiększenia doznań. Podobno niektórzy zajmują się tym zawodowo i też nazywają się Didżeje.

Wartym wspomnienia – z nieco innego powodu - jest czerwony volkswagen garbus; instrukcja zachęcała do naciskania guzików w środku. Każdy z nich uruchamiał ponętny głos lektorki, dzięki której dowiedziałem się na przykład, że zabezpieczenia dają kobiecie szansę na nie-zajście w ciążę. Więcej grzechów nie pamiętam, ale jedno wiem na pewno: więcej do czerwonego garbusa nie wsiadam. |L|

wtorek, 1 lutego 2011

Geekologie

Przemysł muzyczny otwiera się na geeków. Po spektakularnym (prawie 16 milionów wyświetleń) sukcesie "Do You Wanna Date My Avatar" Felicii Day - naczelnego redheada w00tstocku (i internetów) widać wyraźny wzrost zainteresowania tego typu rozrywką. Tym razem jednak zamiast teledysku z Codex, przesympatyczną healerką z nieco budżetowego mini-serialu "The Guild", zobaczymy jeszcze bardziej budżetowy teledysk prosto z łazienki (?) Wspomagane autotune'm, słucha się jednak i ogląda o wiele lepiej niż 90% tego, co serwuje Viva. Zapraszam.

http://www.geekologie.com/